Dolomity cz.2 Trekking
Trasy trekkingu
Aby kolejny dzień spędzony w Dolomitach, pewnie tak samo jak i w każdych innych wysokich górach, należał do udanych, trzeba go przygotować dzień wcześniej wieczorem. Wieczorem - aby mieć jak najlepszy update pogodowy, a pogoda wysoko w górach zmienia się szybko i często.
Siadałyśmy we trzy przy stole, po kolacji i każda z nas ogarniała inną sekcję informacyjną potrzebną do opracowania trasy wędrówki.
Planowałyśmy trekking wysoko, zaczynając od płaskowyżu przy Cima Rosetta. Chciałyśmy wjechać naszą miasteczkową kolejką na Cima Rosetta, na 2742 m npm. Potem przejść na passo del Ball i do schroniska Pradidali (http://www.rifugiopradidali.it/), a potem zejść z góry do Cant del Gal.
Całość około 8-9 godzin, zaczynamy z 2742 m. npm, potem idziemy po ogromnym płaskowyżu i dalej powolutku schodzimy w kierunku schroniska i dalej Cant del Gal.
Cima Rosetta, zaraz po wyjściu z kolejki nr 2, która zawiozła nas na 2742 m. npm |
Żeby taka podróż mogła się odbyć, trzeba dużego nakładu pracy i sprawdzania wielu czynników mających zapewnić sukces trekkingowy.
Pogoda w Dolomitach w lecie ma to do siebie, że jest zmienna i regułą jest, że po południu są burze i deszcz. Co innego pogoda sprawdzana w ajfonie na Accu weather, a czym innym będą serwisy profesjonalne sprawdzające pogodę w danym miejscu na wysokości od 2500 m npm. Przy każdym opracowaniu trasy trzeba koniecznie patrzeć na pogodę i burze. Niebezpiecznym by było znaleźć się na stalowych linach i przepięciach podczas burzy.
Mapy standardowe, papierowe sprawdzają się najlepiej, bo przecież internet i telefon wysoko w górach nie zawsze działa, albo załóżmy, że nie działa. Specjalistką od map jest K., od serwisów pogodowych powyżej 2500 m npm jest P.
Opisy tras innych turystów dostępne są w sieci na różnych serwisach. Część kopiujemy do naszej kolejnej trasy, a część modyfikujemy adekwatnie do pogody mającej nas zastać podczas mojej wędrówki.
Ja byłam w sekcji tłumaczeń (włosko – polskich), sprawdzania działania i pracy kolejki, czy można wjechać o tej porze roku. O której pierwszy wjazd i o której ostatni, plus warto sprawdzić kiedy przerwa obiadowa – tak, tak – to się dzieje na prawdę, jesteśmy we Włoszech i sjesta jest rzeczą świętą.
Ważny jest jeszcze czas dojazdu do miejsca skąd zaczynamy i ustalenie, czy bedzie to to samo miejsce początku i końca wyprawy. My wiedziałyśmy, że skończymy w innym miejscu niż zaczynamy i potrzebowałyśmy transportu z miejsca końca wyprawy czyli Cant del Gal.
Po wjechaniu kolejką na górę i pierwszym obejrzeniu cudnego krajobrazu płaskowyżu, nałożyłam czapkę, rękawiczki i zapięłam porządnie kurtkę. Kijki i w drogę. Tam na górze było 4 stopnie o 8.30 rano. Szlaki są zazwyczaj dobrze oznaczone. Szlak dobrze przygotowany dla trekkingu, z mnóstwem kamieni i odłamków skał w kolorze kremowym i białym – bo taki kolor mają Dolomity w tej części gór. Były też języki śnieżne, zmrożone na wierzchu, stalowe drogi, gdzie musiałyśmy się wpinać z naszymi lonżami, aby bezpiecznie przejść na drugi bok góry. Początek drogi to tylko kamienie, skały z malutkimi kwiatkami, które próbują przebijać się przez szpary w skałach.
Dopiero jak schodziłyśmy po pięknym szlaku ze schroniska Pradidali do Cant del Gal zaczęły pojawiać się od pewnej wysokości rośliny: trawy, drzewa i piękne rwące strumienie z błękitną wodą lodowcową. Szlak dla mnie mało przyjemny – bo byłam przepotwornie zmęczona. Jak jest zmęczenie to jakość stawiania porządnie stóp jest słaba, kijkami też jakoś gorzej się operuje i wtedy łatwo się pośliznąć na kamieniach i zjechać parę dobrych centymetrów w dół co po prostu może boleć.
Schronisko Pradidali/ www.rifugiopradidali.it |
Kierunki szlaków przy schronisku |
Cant del Gal - to tutaj miał być koniec naszej wyprawy |
W drodze do Cant del Gal |
A po wejściu na górę..
Moje refleksje po wyjściu w wysokie góry: jest to bardzo relaksujące zajęcie dla głowy, wysokokaloryczny pokarm dla ducha, zmęczenie fizyczne sięgało zenitu na koniec wycieczki, ale to co miałam w sercu było bardzo energetyczne, dodające sił i optymizmu. Radość, duma, entuzjazm mieszały się ze łzami zmęczenia i wzruszenia. Potrafiłam iść przez 9 godzin w trudnych, nowych zupełnie dla mnie warunkach i doszłam cało i bezpiecznie do miejsca gdzie czekał już na mnie już D. z samochodem i otwartymi ramionami. Byłam w stanie tylko podpierając się o rękę męża dojść do samochodu, usiąść i poprosić o uwolnienie moich styranych stóp.
Wędrówki po górach pokazały jak ważna jest moja kondycja fizyczna i jak bardzo muszę o nią dbać i ją pielęgnować – bo bez niej nie będzie tak wielkiej uczty dla duszy. Podczas trekkingu jestem tu i teraz, mam w głowie tylko tyle ile jest potrzebne w danym momencie naszego szlaku. Pełne skupienie i zero gadania i jakiś niepotrzebnych przemyśliwanek – bo jest to po prostu bardzo niebezpieczne. Muszę być skupiona cały czas i myśleć i patrzeć gdzie stawiam stopy, gdzie się wpinam karabińczykami, czy też gdzie mocniej włożę buta w zmrożony śnieg, aby nie pośliznąć się i nie popłynąć parędziesiąt metrów do przodu. Dla mnie jest to wielkie odkrycie kolejnej idealnej dla mnie formy relaksu i dawania mojej głowie na luz.
Zakwasy i poziom zmęczenia dzień po naszej wyprawie – nakazał nam zmniejszenie tempa następnego dnia. Czekały na mnie jeziora „oczka“ położone wysoko w górach, z wodą zmieniającą kolor w zależności od koloru nieba. Laghi di Bombasel. Ale to już następny post.