Parę tygodni temu moja koleżanka Karolina miała urodziny, czterdzieste urodziny i już nie pamiętam czy ona sama czy ktoś jej napisał na „wallu” na fb - „bo fajne życie zaczyna się dopiero po czterdziestce”.

Zgadzam się z tym w tysiącach procent i nie zamieniłabym ani jednego dnia, ani jednej zmarszczki z teraz na najlepszy dzień sprzed 40 roku życia. Dostałam po czterdziestce lepszą jakość życia:  czucie, radość, pewność siebie, akceptację i najważniejsze, że wreszcie w moim życiu wszystko układa się tak, jak nie umiałam ogarnąć nigdy wcześniej. Jestem po prostu zadowolona, moja rodzina też (przynajmniej mówią i zachowują się jakby tak było)…
Jak porównam mój stan na dzisiaj z tym co i jak czułam 10 lat temu - mam wrażenie, że lata świetlne minęły, a ja doznałam łaski przebudzenia, dojrzałości i duchowości. O i tak to jest po czterdziestce.

Ale to też nie było tak, że obudziłam się 26 grudnia 2014 roku i po 9.20 byłam Nowa Ja …..U części kobiet pewnie tak może się zadziać, dla mnie była to ciężka często praca ze sobą, nad sobą, ale cieszę się, że ją wykonałam i stanęłam przy sobie i na swoim miejscu.

Trochę historii:

       Zawsze miałam ogromne pokłady energii. Dzieciństwo spędziłam w bloku na Bródnie, gdzie stojąc w oknie albo na balkonie na 4 piętrze analizowałam kto jest już na podwórku i szybko gnałam do moich koleżanek. Dzieciństwo to lata tworzenia widoczków przy alejkach, zabawy w chowanego w upalne dni przy skrapianych przez zraszacze rabatkach, to wybite zęby jedynki - bo koleżanka znalazła kryjówkę - lepszą od mojej, a ja musiałam dołączyć - zdecydownie za szybko…to babcia Ola, donosząca mi jabłka pokrojone w ćwiarteczki na podwórko - bo ja nigdy nie miałam czasu jeść….To wieś moich dziadków, gdzie pod wieczór z kuzynami chodziłam sprawdzać jak pachnie mgła unosząca się nad łąkami, to wycieczki z babcią do Czerwińska „po sprawunki” - często na nogach wiele kilometrów… Szkoły moje odbyły się przepisowo, z tonami śmiechu, pomysłów - okres nastolatkowy zrealizowałam w 200%. 
 Pierwszy „rebel” zrobiłam po liceum. Nie dostałam się na moją wymarzoną italianistykę, rodzice zaproponowali chemię - tak bardzo chciałam wyrobić powinność studiowania, że pół roku spędziłam w barze wydziałowym na Pasteura - spisując zupełnie niepotrzebnie notatki…to nie było dla mnie…i powiedziałam dość już po pierwszym semestrze.
Kochałam od zawsze transport lotniczy, samoloty, lotniska i bardzo chciałam tam….Ale mówili wszyscy, że trzeba studiować. Rok mi zajęło zanim powiedziałam światu, rodzicom, że ja nie chcę studiować, bo chcę iść do szkoły dla sekretarek (tak się wtedy mówiło) czyli studium na ogrodowej - bo tam był jedyny kierunek, mój wymarzony Transport Lotniczy.  Dwa lata fantastycznych ludzi, praktyk w Lot’cie (to było dla mnie wtedy jak złapanie Boga za nogi) i oczywiście świetnego towarzystwa - …rzadko kiedy napotykałam na jakieś nudne, smutne twarze. 

Potem pracowałam na lotnisku w liniach British Airways, kochałam moją pracę, ludzi, którzy tam byli, pasażerów. Mogłam mieć zmiany trwające czasami po 20 godzin - bo samolot nie poleciał, bo awaryjnie lądował, bo ktoś nie przyszedł….i tak było zawsze ciekawie, ekscytująco w super towarzystwie. I wtedy też przyszedł czas na studia. Poszłam tam gdzie chciałam, studiowałam to co mnie interesowało i bardzo dobrze wspominam 5 lat na SGH z fantastycznymi profesorami, i oczywiście w dobrym towarzystwie. Kończyłam kolejne lata studiów karmiąc Mikiego, potem w ciąży z Matyldą  broniłam tytułu magistra -  uczyłam się mega interesujących zagadnień i terminów.
W wieku dwudziestu paru lat, mając ukochaną pracę, będąc w trakcie ciekawych studiów poczułam zew macierzyństwa. I tak sobie pomyślałam, że to teraz. Byliśmy już z D. bardzo długo razem, trochę mieszkaliśmy razem. Ukochanych podróży odbyłam już setki, imprezy też już mnie nasyciły. Wściekłe psy były już oklepane. Moje macierzyństwo wzywało do akcji.

W 2001 roku urodził się Mikołaj. Odsuwałam powrót do pracy. Miki wydawał mi się cały czas za mały do oddania go do żłobka, babci, niani…Zostałam w domu, tym bardziej, że wiedzieliśmy, że za trochę chcielibyśmy mieć Matyldę, a może nawet…Marysię.
Po urodzeniu Mikołaja dopadła mnie depresja - coś się zmieniło. Wytworzył się we mnie jakiś wszechmocny przymus bycia idealną matką, żoną, córką, synową, siostrą….i nic nie było w stanie mnie zatrzymać przed realizowaniem kolejnych powinności. Moje powinności obowiązywały mnie, męża, Świat. 
Zapomniałam jak robiłam wcześniej swoje szczęście, radość, jak się śmiałam z kumplami z Bródna, jak potrafiłam godzinami latać po wąwozach nad Wisłą, jak z Darkiem jeździliśmy na Mazury tylko na imprezę do „Czajków” i wracaliśmy z powrotem do Wawy. Stałam się bardzo poważną mamą Ewą, żoną Ewą, córką Ewą….i tylko taki stan był gwarantem, że będzie ok….Czemu? nie wiem….powinności działały…i we wszystkim znajdowałam potwierdzenie, że tak ma być…Ja cierpiąca, poświęcająca się, kochająca - Barbara Niechcic i mój Bogumił….echhhh….
Matylda urodziła się z zespołem Downa, 2005 rok to rok kiedy na wiele kolejnych odmeldowałam się ze świata żywych, o czym pisałam już wcześniej. W 2007 roku urodziła się Marynia. Byłam pełnoetatową mamą, mój mąż robił karierę, zarabiając na dom, życie, kolejne terapie Matyldy, ubezpieczenie, szkoły, zajęcia dodatkowe naszych dzieci…
Palenie papierosów zamieniłam na jedzenie, zyskując w sumie 25 kilogramów. Kilogramy obudowały mnie pancerzem nieczucia, częstego bycia gdzieś w otchłaniach życiowych fantazji. Moja rola zawęziła się tylko do bycia mamą, żoną, dyrektorem logistycznym w naszym domu. I wydawało mi się, że to jest najlepszy i najbardziej efektywny model relacji, który możemy mieć na tamten czas.

Miałam 36 albo 38 lat, uciekłam z mojej kochanej wsi pod Kampinosem, zostawiłam dom, ogromny ogród, las, bociany na łąkach. Jako kierowca 3 dzieci, mama 247 - nie dałam rady, pękłam. Wróciłam do Warszawy, do naszego mieszkania i przede wszystkim do babci Gieni, która kiedy mogła nam pomagała - a mogła zawsze. Myślę, że w tym moim gigantycznym zmęczeniu, oczekiwaniach życiowych niewspółmiernych do wieku dzieci, etapu naszego życia, rozczarowaniach, fochach i byciu nieszczęśliwą to właśnie babcia Gienia była wtedy moim Aniołem i wiele razy ratowała mnie przed kolejnymi dołami….

Moment kiedy wróciliśmy z mojej wymarzonej sielskiej wsi do bloku do Wawy był momentem przełomowym.
To był czas, kiedy się wyczerpałam, rozdałam. Nie miałam już nic w środku do dania sobie, dzieciom, mężowi. Pamiętam dobrze naszą rozmowę z Darkiem, w kuchni naszego mieszkania, kiedy mu powiedziałam, że czuję się tak jakbym już nie miała skąd wziąć siły, bo chyba bardzo rozdałam się. Zapasy moich sił się skończyły, rezerwa od dawna paliła się na czerwono. A ja niby wiedziałam, że dobrze nie jest, to też nie wiedziałam jak sobie pomóc….bo tony przekonań miałam w głowie: że życie nie jest łatwe, że życie z małymi dziećmi jest bardzo wyczerpujące, że muszę w życiu ustępować, że nie da się w życiu mieć wszystkiego, że aby Darek był zadowolony i mógł zarabiać pieniądze muszę przystać na robienie przez niego  kariery i częste wyjazdy - a on to tak przecież lubi…., że mam dziecko z Zespołem Downa, a to oznacza, że łatwo nie będzie i ktoś musi pracować na „to wszystko”, a ja muszę się dostosować…jakkolwiek ogromna moja niezgoda by była.

Na Boga się obraziłam, bo urodziłam dziecko z Zespołem Downa - a zamawialiśmy zdrowe, bo miałam wszystko w sensie materialnym - co miało mi dawać poczucie szczęścia, a byłam zupełnie po drugiej stronie i byłam mega nieszczęśliwa….

Z ostatnich lat:

Przeszłam wiele lat terapii, warsztatów, kursów. Dużo kolejnych szkół większych i mniejszych kończyłam. A następne przede mną. Szukałam w tym całym moim rozwoju drogi do szczęścia, do dobrej relacji, do bycia wystarczająco dobrą mamą, uczyłam się oglądać moje potrzeby i je realizować - bez zapalającej się czerwonej lampki rezerwy. Już wiem, że poświęcanie się czy kompromisy z mojej strony to bardzo grząski teren i lepiej tam nie spacerować. Sprawiedliwie to absolutnie nie znaczy po równo. Uczyłam się, że to nie Świat, mąż, dzieci, rodzina mają się zmieniać - tylko ja muszę codziennie uczyć się być tu i teraz, nie mieć oczekiwań, nie łapać uraz, bo one mnie ciągną do starego - a tam już byłam i nie chcę wracać. To był i jest nadal jeszcze czasami poziom dla mnie zbyt trudny, ale idę w to i działam. Wiem, że urazy, pycha, a przede wszystkim użalanie się nad sobą prowadzą do jakiś odmętów fantazji gdzie też już mi nie po drodze. W tym nowym życiu mam być pożyteczna dla innych, bo tylko taki sposób powoduje, że mój egocentryzm mnie nie zaleje. I najważniejsze, po latach obrażania się na Boga, odnalazłam moją Siłę Większą - duchowość, nie piszę o religijności, tylko o wierze, że jest Ktoś, kto mnie prowadzi w moim życiu, wie lepiej ode mnie co jest dla mnie ważne, i jak poddam się Jego woli to usłyszę dokładnie co jest dla mnie dobre, - bez konieczności chodzenia do wróżki, jasnowidzów itd. Nauczyłam się słuchać mojej intuicji. Moja definicja szczęścia też się zmieniała przez ostatnie lata. Na dzisiaj szczęście to jest dobrostan mój i mojej rodziny, brak pośpiechu, spokój w głowie, bycie dobrym dla siebie i dla innych. Łagodność. Aby ten stan utrzymać korzystam z wielu rzeczy, ale najważniejsze są wspólnoty 12 krokowe, które karmią moją duszę „dobrem”, nadzieją, i możliwością bycia pożyteczną dla innych. Tutaj odnalazłam mojego Boga. 

Wiem, że mój plan wzrastania jako kobiety, dojrzałej, czującej działa bo:

- jestem zdrowa psychicznie, fizycznie (pewnie czasami można by było się czepić...ale bilans na plus),
- codziennie rano cieszę się na nowy dzień i nie pamiętam kiedy myślałam, że może dzisiaj „powinno” coś być inaczej niż jest….
- skład rodziny się nie zmienił od 2007 roku, kiedy urodziła się Marysia. Mieliśmy z D. lepsze i gorsze chwile w naszej relacji, czasami było bardzo trudno, ale dalej idziemy razem - bo chęć bycia razem wygrała i dalej mamy radochę w tych naszych podróżach,
- Zgubiłam dużo kilogramów, bez diet i katorżniczych treningów. Diety, plany jedzenia, wyśrubowane treningi sportowe, a w następstwie kontuzje nie zmieniały mojej wagi. Miałam do siebie pretensje, że inni potrafią, a ja po półtorej dnia kolejnej diety już jestem w Tiramisu na ciastkach….Jedzenie stało się moim bogiem. Aż przyszedł czas nowy, kiedy zrobiłam inaczej, ogłosiłam swoją bezsilność, po kolejnej uczcie wielodniowej - z płaczem bezsilności zgłosiłam się do ludzi, którzy mają tak samo jak i ja i bach…..kilogramy poszły w dół - bez diety, katorżniczych sportów, ale z ŁAGODNOŚCIĄ i UWAŻNOŚCIĄ. To doświadczenie mi pokazało, że mój dobrostan to nie tylko duchowość, drugi człowiek, ale też łagodność do siebie i innych.
- odkryłam jak bardzo lubię piękno natury, jak bardzo mnie buduje, dodaje siły piękno krajobrazów natury - po piękno tak często podróżuje, i to na nie idzie duża część naszego budżetu…..
- nie muszę już być najlepszą matką na świecie dziecka z Zespołem Downa, Matyśka będzie szczęśliwa, jak ja będę miała tony cierpliwości, radości. A to czy nauczę ją jeździć na dwóch kółkach, czy odchudzę ją odpowiednią ilość kilogramów to schodzi na plan dalszy. Ważny jest jej uśmiech gdy kolejny raz zaskakuje mnie swoim rysunkiem, stylówką czy pomysłem na nową bluzkę.
- mogę czasami nie wyrabiać się jako mama nastolatki, bo muszę zostać przy sobie, bo nie mam siły, uwagi dla niej, ale nadal Mery nazywa uczucia, jest bardzo świadoma co się z nią dzieje, jest bardzo dojrzałą nastolatką…nawet przy „wystarczająco dobrej matce” nie perfekcyjnej…jej ukochanie piękna, tworzenie nowych zestawień, przerabianie ubrań, wrażliwość - gdybym tak miała w wieku 13 lat, myślę, że dojrzałość czter
- Miki w szkole orłem nigdy nie był, ale czuje i wie co się z nim dzieje, jest dojrzałym młodym mężczyzną, który od ponad dwóch lat realizuje swoje pasje zawodowe i jest dla mnie inspiracją, dla uwalniania odwagi, siły i realizowania moich marzeń.

Mam wrażenie, że ostatnie miesiące połączyły wiele różnych dróżek, którymi od lat zmierzałam w jednym kierunku. Szlaki się połączyły, czuję to całym sercem i duszą: poszukiwanie i budowanie kobiecości, doceniania dojrzałości życiowej, pozbywanie się toksyn w relacji z D., nauka akceptacji, ogłaszanie bezsilności, szukanie pokory, chęć pomagania innym ludziom, nauka bycia mamą nieinwazyjną - taką po prostu „good enough”, moja miłość do podróżowania czasem z D. czasem samej, szukanie w sobie siły, odwagi, stawanie się po prostu sobą dla mnie i dla rodziny, z moimi wadami, ale i tysiącem zalet. Wszystko się złączyło w miejscu p.t. jesteś gotowa i wystarczająco dobra sięgać po kolejne marzenia, dzielić się tym co już wiesz, szukać z innymi kobietami ich szlaków i pomagać im się łączyć…..

Droga, którą przebyłam, ale też historie moich Mistrzyń, Mentorek pokazały mi, że nasza kobieca łagodność, buduje dobrostan w życiu, a co za tym idzie dobro na Świecie. Dlatego Każdą z Nas zachęcam do szukania w sobie łagodności, a później do budowania swojego dobrostanu - który jest najlepszym rozwiązaniem, szczególnie na czas po czterdziestych urodzinach:) Każda z nas ma w sobie łagodność, piękno, kobiecość, dojrzałość - jeżeli tylko ich potrzebujesz, znajdą Cię….Łagodność lubi spokój i ciszę….wtedy rozkwita:)

Gdybyś miała pytania, albo potrzebowała pomocy w poszukiwaniach - pisz/ dzwoń - Jestem :)

Dwoje ludzi na plaży w lecie
My, Sarasota, Floryda, luty 2020