Hurrraaaa, Po 26 latach bycia razem z Darkiem, po 18 latach bycia rodzicami osiągamy poziom master zen w relacji mąż – żona, tata-mama, i my- nasze Dzieci. A może my już go mamy od bardzo dawna…, a teraz dopiero to dostrzegam i doceniam...

Historia zadziała się w zeszłym tygodniu. Wywiązała się mega stypa domowa, bo wyczekiwany od wielu dni nowy telefon, który miał się pojawić w akcesoriach Nastolatki, okazał się nie zgodny z Jej oczekiwaniami. Kamera przednia robiła nie wystarczająco ostre zdjęcia i filmy. Ok, dla mnie mały problem, ale dla Nastolatki robiącej 15 tysięcy selfików rocznie to kwestia życia lub nie. Reakcja była bardzo dramatyczna, był smutek, rozżalenie, rozczarowanie i cały kocioł niewygodnych dla mnie, matki Marysi, uczuć.

Byłam po zebraniu szkolnym, po podróży w korkach do i z Wawy i w ogóle przysłowiowe „12 garnków na kuchni“, bo to ten mój gorszy czas.

Gdy wchodzę do domu i widzę i słyszę i czuję co się dzieje (czyli to mega niezadowolenie mojego dziecka, żal, rozczarowanie) to pierwsza myśl jaka się pojawia to: nadlecieć z pomocą, uratować moją Córeczkę, bo ona cierpi, rozwiązać problem, już, teraz – no tak mam. I choćbym jeszcze szkoliła się przez wiele tygodni, to myślę, że pierwsza reakcja zawsze będzie podobna. Nie wiem jeszcze o co chodzi w całym tym filmie domowym w którego kadr właśnie weszłam po zebraniach, ale czuję jak moja złość rośnie, bo nie mam mocy aby uspokoić moją Córkę, wytulić ją tak, żeby było już dobrze. W końcu już nie wiem czy to złość na ten cholerny telefon i założycieli firmy z której przyszedł czy na Córkę, że nie reaguje w/g moich oczekiwań (no przecież przyszłam i chcę posłuchać !!! tak????) czy w końcu na siebie, bo bezradność i niemoc moich działań jest ogromna dzisiaj. A przecież mam zakodowane, że w domu ma być przyjemnie, bez smutku, łez, rozczarowań i ja zawsze nadlecę i „coś“ zrobię. Żeby było przynajmniej przyjemnie. Jak na perfekcyjną matkę przystało. Tak, tak, ten tryb zawsze czeka w poczekalni na uruchomienie. I wiecie co? Nic nie zrobiłam, nic. Wyszłam, bo stwierdziłam, że nasze złoście razem w jednym pokoju nigdzie nas nie zaprowadzą. A będzie jeszcze większa burza.

Wybawieniem okazali się:
  1. Tata, w tamtej chwili 800 km, od domu. D. łagodzi swoim głosem radiowym smutki i złość rozmówcy, wysłucha na spokojnie i zawsze coś powie, co daje zrozumienie i stan zen naszym córkom. M. mi powiedziała, że dobrze, że zadzwoniła do Taty, bo pomogło, bo musiała się wygadać tak po prostu, a „ty, mamo, nie mogłaś tego wziąć“.
  2. Starszy Brat, nasz Syn, wytłumaczył mi rangę problemu Marysi (gdybym jeszcze próbowała deprecjonować), wyjaśnił postęp techniki w ajfonach na przestrzeni ostatnich lat, i po prostu podzielił się swoim doświadczeniem dotyczącym używania aparatu/ przedniej kamery w tym urządzeniu, t.zn. że też tak miał.
I już...
A ja nie miałam poczucia winy, że to nie ja uratowałam moją Córkę, nie miałam nawet okrucha zazdrości, że to mój mąż i syn byli ratownikami i Mnichami Zen (a mi bardzo daleko do takiego stanu było tego dnia) i to oni wysłuchali i pomogli rozładować w parę minut cały śmierdzący worek z pleców naszej M.

Ogromna moja wdzięczność, że tak jest. I może te niewygodne i trudne akcje dziecięce są właśnie po to, abym miała zobaczyć więcej i jaśniej, ile mam i jaki kawał roboty zrobiłam przechodząc od poziomu matki kontrolerki padającej na twarz, do matki dość dobrej proszącej o pomoc i pozwalającej sobie pomóc.

My i selfik TĄ kamerą, 31.10.2019