Parę miesięcy po urodzeniu Matyldy (14 lat temu to było) zadzwoniła do mnie Gosia i namawiała mnie abyśmy wyszły gdzieś na miasto na babskie popołudnie. Powiedziała, że zero gadania o dzieciach, w tym o Matyldzie. 

Wtedy czyli 5-6 miesięcy po urodzeniu Matyldy i mniej więcej tyle samo po uzyskaniu potwierdzenia, że Matylda ma Zespół Downa. Na tamten czas byłam w totalnej rozsypce, nie czułam nic. Byłam tylko i wyłącznie mamą niepełnosprawnego dziecka i trochę mamą Mikołaja, bo na więcej nie miałam już siły. Żadna inna rola nie mieściła się w moim sercu, głowie.

Oczywiście z wyjścia na miasto nie skorzystałam – bo sobie zabrałam takie atrakcje, bo Byłam (przez duże B) przecież matką Matyldy z Zespołem Downa.

Za jakiś czas ta sama koleżanka Gosia wyciągnęła mnie w szybką podróż weekendową do Nowego Jorku (jak już mieliśmy trójkę Dzieci, ale nie napiszę ile miała najmłodsza Merunia – bo związek perfekcyjnej matki mógłby mnie zjeść), po roku poleciałyśmy do Egiptu na nurkowanie, robiąc pierwszy stopień Padi, a potem znowu Stany i kolejna dawka pięknych musicali na Broadway’u, których listę Małgosia zawsze wcześniej starannie przygotowywała i kupowała bilety. Zasypiałyśmy często w trakcie wczesnych kolacji, bo wymęczone obowiązkami, domami, podróżą, ale byłyśmy z gębami uśmiechniętymi od rana do nocy i chłonęłyśmy. Było nas zawsze 4-5 kobiet, wielodzietnych matek, ogarniaczek rzeczywistości. 
Małgosia N. Dziękuję :)

Jako mama dziecka niepełnosprawnego, ale też jako mama trójki dzieci chcę być po prostu szczęśliwa i chcę być też kimś innym niż tylko mamą Matyldy. Każda z nas ma też inną definicję szczęścia. Dla mnie szczęście to spokój w głowie, bycie przy sobie, podejmowanie trzeźwych decyzji przy pomocy intuicji. A do niej mam dostęp jak jestem wypoczęta, zadbana duchowo, zdrowotnie, emocjonalnie itd. Wtedy dzieją się cuda. 
Fajny fragmencik znalazłam dzisiaj przy późnym obiedzie:
Może matka desperatka (mowa o mamach dzieci niepełnosprawnych zadręczających swoją troskliwością swoje dzieci) uważa, że nie ma prawa do własnych przyjemności? Że nie wypada w jej sytuacji zajmować się własnym życiem? Ależ ona musi zajmować się sobą, bo tylko wtedy będzie na tyle silna, aby zająć się chorą córką! Poza tym o ile przyjemniej osobie chorej przebywać w towarzystwie zadbanej, uśmiechniętej matki niż męczennicy! To jest bardzo trudne, ale trzeba w chorobie walczyć o siebie, o własną autonomię, aby być silnym wsparciem. Mamy jedno życie, drugiej szansy na przeżycie radości i smutku codzienności nie dostaniemy„.
"W co grają matki i córki, O fascynujących i trudnych relacjach", K. Korpolewska, M. Kuydowicz.

A tak w ogóle, to nie uważam, żeby Matylda była chora...ona ma Zespół Downa, który czasem lubi, bo „jest wyjątkowa” – to jej słowa, a czasem go „nie lubi” (bo jest niższa od swojej młodszej siostry Marysi i ma najmniejszą stopę z nas wszystkich).

My, we 3, często w drodze